Nie jest za duży, ale przecież nie wielkość się liczy. Ma 13,3 cala i nie posiada optycznego napędu, dzięki czemu jest lekki i płaski. I zwie się Lenovo. A tak bardzo chciałam białego Ativ Booka Samsunga. Ależ chciałam! Ale mnie kolega zniechęcił, że jakość nijak ma się do wysokiej ceny, zaproponował Acera i Lenovo. A że kiedyś Acera miałam i padł dzień po ustaniu gwarancji, stwierdziłam, że stawiam na pana na L.
– Kosztował więcej niż 2000 zł? – spytał Ojciec Biologiczny, wiedząc, że dzieci i wyprawa do Madrytu mocno nadszarpują mój budżet.
– Nie… No co ty?! Jeszcze nie zwariowałam.
– To właśnie chcę ustalić…
Ale kiedyś sobie kupię takiego z odpinanym ekranem dotykowym. Za 6000 zł. Albo taniej, bo jak będę kupować, to już ten sprzęt stanieje. A póki co, MS nadaje z ultrabooka i marudzi, że wszystko instalować trzeba, personalizować, że do każdej strony hasło ma inne….

Model S400u mam. Matryca matowa. Touchpada nie kumam za bardzo, bo nie ma oddzielonych wyraźnie klawiszy i nie trafiam. Nie kumam też Windowsa 8, który już mi się wywalił tak, że robiłam cały restart czy jakoś tak i straciłam fotki z Holandii (na szczęście mam je w telefonie jeszcze i na karcie pamięci). Kolega mój nawet sugeruje, że z moim szczęściem powinnam zostać betatesterem laptopów… No nie sądzę, bo gdy dzisiaj rano dzwoniłam do sprzedawcy Lenovo, mówiłam, że komp zupełnie padł, nie chce się odpalić.
– A czy jest podłączony do ładowarki? Bo może bateria się wyładowała???
– Jest! Na pewno jest….. (po chwili) A nie, przepraszam! Już podłączam. O, działa!
A potem dzwoniła do mnie znajoma i coś mi się wydawało, że mój telefon nawala, bo kiepsko ją słychać… Okazało się, że głośnik zakleiłam folią do ochrony ekranu…..
No i Wam nadaję, że w środę byłam na spotkaniu autorskim Jakuba Porady. Tego co lata po świecie za grosze. Oczywiście najpierw przeczytałam jego książkę, która okazała się podróżniczo-humorystycznym-poradnikiem. Czyta się fajnie, a do tego… pachnie kredowym papierem i farbą. Ale ja jestem zboczona. Córka drukarza….


Nigdy nie byłam na żadnym spotkaniu autorskim, poza własnym. Fakt, kiedyś wybierałam się na spotkanie z Kapuścińskim, bo chciałam zdobyć autograf dla mamy, ale przed spotkaniem pojechałam do schroniska dla zwierząt. Ot tak, żeby zobaczyć czy mają żyrafę albo słonia i ostatecznie uznałam, że nie ma co z kotem do Empiku włazić, więc polazłam jeszcze po żwirek, kuwetę i pojechałam do domu. Jakub Porada był więc pierwszym autorem, do którego się pofatygowałam. Nie żebym miała daleko. Było bardzo sympatycznie, ciekawie i okazuje się, że bywają osoby, które potrafią gadać więcej niż ja. Szok.
Książkę polecam. Czy polecam Lenovo to nie wiem jeszcze.
PS. Moje dzieci są już w bibliotece, w której odbywało się spotkanie, znane. Nie tylko jako bohaterki książki, ale też stałe bywalczynie i fanki ciasteczek. Dlatego podczas spotkania siedziały z przodu i szamały ciasteczka oraz truskawki wyniesione przez panią dyrektor z jej własnego biura. Aż im zazdrościłam.
9 thoughts on “Mój młody, chiński współpracownik”