Dlaczego nie rzucę wszystkiego i nie wyjadę w Bieszczady?

Jak to z moimi podróżami bywa, pomysł na wypad w Bieszczady narodził się znienacka. Do gór nigdy serca nie miałam, aż pojechałam do Rumunii i przez okna autokaru wydawały się takie malownicze. Uznałam więc, że skoro do Rumunii moim 16-letnim Hyundaiem nie dojadę, to może dojadę w jakieś polskie górki. A że wszyscy znajomi dostali świra i uznali, że jadą w Bieszczady, to zgapiłam od nich.

W Bieszczady jechałam dwa dni…

Z postojem w Krakowie. A to dlatego, że nie chciałam po nocy szukać miejsca na kempingu i rozstawiać namiotu, dlatego też, że mam tam przyjaciół, no i Kraków to moje miasto studenckie, które darzę wielką miłością. 1 sierpnia trafiłam więc do Krakowa, a 2 sierpnia o 13.00 stałam już na placu kempingu w Polańczyku. Po kwadransie dołączyła do mnie wieloletnia przyjaciółka (13 lat miałyśmy, kiedy się poznałyśmy) oraz jej syn, którego znają osoby śledzące blog Tata Potwora.

Tak, wiem. Polańczyk to nie Bieszczady.

Przypomnę Wam o tym, jak będziecie pisać, że jesteście w Trójmieście nad morzem. Taka sama zasada. Ale koniecznie chciałam mieszkać nad wodą, żeby się kąpać wieczorem, po całym dniu zwiedzania. Niewiele z tego wyszło, bo a) było tam w cholerę głęboko i plaża nie była plażą, tylko jakąś kupą kamieni, z której można było zlecieć w mokrych klapkach, b) za dużo to myśmy nie zwiedzali. Bo jak jadą dwie przyjaciółki z trójką dzieci, temperatura sięga codziennie 30 stopni, to się przede wszystkim żłopie Radlery i gada do upadłego. A dzieci w tym czasie, wierzcie mi, mają co robić. Moje dwie córki i syn przyjaciółki znają się od urodzenia, mają nawet wspólne zdjęcie na golasa w wannie, ale widują się raz do roku. Przy ich pamięci oznacza to, że właściwie co roku poznają się od nowa. Zwykle też spędzają ze sobą max. 1 dzień, a nie 8 jak w obecnym przypadku. Okazało się jednak, że nadają na tych samych falach. Podobny poziom intelektualny, poczucie humoru, zainteresowanie książkami. 8 dni minęło więc im bez najmniejszej kłótni. Cudowne dzieci, które idealnie dopasowały się do naszych propozycji spędzania czasu.

Łódkami po Zalewie Solińskim

Proponowałam rower wodny, ale się nam poszczęściło. Mieliśmy okazję przez 3h pływać łódkami elektrycznymi. Poruszały się z zawrotną prędkością 5-6 km/h i nie były szalenie zwrotne. Dzieciom to jednak nie przeszkadzało i zmieniały się przy kole sterowym. Trochę czasu spędziliśmy na Wyspie Zajęczej. Jak nazwa wskazuje, były na niej pawie.
No dobra, zające też.
Ogólnie fajna taka łódka, by zrelaksować się na wodzie. 1h pływania to koszt 40 zł.

Zwiedzanie zapory i elektrowni

Dzień wcześniej zaporę oglądaliśmy z łódki, więc przyszedł też moment, kiedy chcieliśmy na nią i w nią wejść. Aby zobaczyć zaporę od środka, trzeba zadzwonić do elektrowni i zarezerwować miejsce. Najpierw puszczają 20-minutowy film o Zaporze (nudny), a potem przewodnik oprowadza grupę przez około 20-30 minut po terenie elektrowni. W środku jest w cholerę zimno, więc polecam zabrać bluzy. Córki na pamiątkę z elektrowni zabrały sobie… higieniczne wkładki z kasków (ja z tymi śmieciarami kiedyś zwariuję).

Na zaporze istne Krupówki.

Tłum i budki z lodami po 10 zł za porcję, chleb na zakwasie sprzedawany przez rymującego górala czy oscypki o składzie nieznanym, ale my akurat oscypki każde i w każdej ilości kochamy. I kwas chlebowy. Ogólnie klimat mi nie przeszkadzał, tylko dzieci trzeba pilnować.

Skansen w Sanoku

O skansenie w Sanoku słyszałam już od wszystkich, którzy byli w Bieszczadach, wiedziałam też, że to największy skansen w Polsce i że warto jechać w niedzielę, bo wejście jest wtedy za darmo. To pojechaliśmy. Dosyć wcześnie, a już na parkingu był tłum. Dołączyliśmy do grupy, która wykupiła ostatniego wolnego przewodnika, zrobiliśmy zrzutę (50 zł na grupę) i przyszła do nas starsza pani. Cóż, stara szkoła przewodnictwa. Nieco usypiająca. Pani otwierała chatynki, coś tam opowiadała. Uwielbiam skanseny, zapach starych chat, chętnie oglądam historyczne przedmioty i podziwiam, że 100 czy 200 lat temu ludzie radzili sobie w spartańskich warunkach. Jeśli jednak chodzi o sposób zwiedzania i prezentowania ekspozycji zdecydowanie bardziej podobał mi się skansen we Wdzydzach Kiszewskich. Tam zamiast przewodnika były otwarte chaty, po których oprowadzali pracownicy w strojach z epoki. Był domek, w którym dzieci mogły wszystkich eksponatów dotknąć, położyć się w pierzynach, były też warsztaty malowania na szkle, garncarstwa czy plecionkarstwa. W Sanoku wszystko jest na poważnie i trochę za bardzo z dystansem do turysty.

Wejście na Połoninę Wetlińską

Jedną górkę musieliśmy zaliczyć. Ja wybrałam, dzieciom było wszystko jedno. Pruły w górę tak, że tylko ich plecy oglądałyśmy. Najlepsze we wchodzeniu były przerwy na drożdżówkę i czekoladę. Nie powiem, widoki przepiękne i duma z zaliczenia 1228 metrów wielka, ale chodzenie to nie jest moja pasja. Nie kumam czaczy kompletnie. I do dzisiaj leczę pęcherze, chociaż szłam w butach rozchodzonych, w których pęcherzy nigdy nie miałam. To znak…

Największą zaletą wycieczki był obiad.

Od pół roku ostrzyłam zęby na Chatę Wędrowca w Wetlinie i jej słynnego naleśnika giganta z jagodami. Dla mnie to największy atut wyjazdu w Bieszczady. Kosztował 42 zł, miał ponad 30 cm średnicy, ważył ponad 1 kg i był PRZEPYSZNY. Prawdziwe niebo w gębie. Przez resztę urlopu marzyłam, by pojechać jeszcze raz…

Leśne zoo

Żubry w Mucznem oddalone były od naszego kempingu o ponad 70 km, co na bieszczadzkich drogach oznaczało nawet 1,5h jazdy w jedną stronę, a gwarancji, że się żubra zobaczy, ponoć nie ma. Dałyśmy więc sobie spokój, uznając, że następnym razem i tak pojedziemy na Podlasie. Leśne zoo jednak oferowało spotkanie z sowami, które uwielbiam, bo wydaje mi się, że mają na wszystko wyjebane oraz lisami, które z kolei uwielbia Córka Druga. I faktycznie było to doświadczenie ciekawe. Surykatki jak zwykle skradły szoł, chociaż czarna owca ze smutnym wyrazem pyska też warta jest zobaczenia. Kozioł kameruński z kolei będzie mi się śnił po nocach, bo pluł, charkał i robił dziwne miny. Dla mnie atrakcja świetna! (i w miarę blisko od niej do naleśnika giganta…)

Hipisówka

To taki sklepik w stodole, w którym można kupić fajne pamiątki w Bieszczadów. Polecam, chociaż ceny są takie, że Hipisówka równie dobrze mogłaby nosić miano Hipsterówki 😉

Kemping Cypel w Polańczyku

Polecało mi go wiele osób, więc był moim numerem jeden na liście miejsc, w których można się zatrzymać (nr 2 to Jawor, nr 3 to Zjawa). Przede wszystkim miał dwie zalety: każdy mieszkaniec ma swój, wydzielony płotkiem i krzewami/drzewami teren i panuje w nocy FAKTYCZNIE cisza. Ba, wieczorem chodzi nawet ochrona, by nikt nie hałasował albo żeby po kempingu nie jeździły od 23 do 6 rano samochody. Po doświadczeniach z Chmielna, gdzie nie dało się spać bez stoperów, było to bardzo miłe. Ogólnie uwielbiam kempingowe życie. Te zgraje dzieciaków biegające po zmroku, ludzi w dresach, ziewający, co rano przechadzający się w stronę umywalni, to szorowanie zębów w jednym rządku, mówienie sobie “dzień dobry” w polowej kuchni… zawsze mnie to rozczula i przenosi do czasów dzieciństwa. Na kempingu były więc toalety, umywalnie, kuchnia, były też prysznice. Prysznice stanowiły najsłabszy punkt Cypla. Były zapleśniałe i po prostu brudne. Przy takim natężeniu ruchu ich liczba (6 kabin) jest po prostu niewystarczająca. Dwa razy zrezygnowałam z pustej kabiny, bo woda stała w niej po kostki, pływały w niej piana i włosy, zasłonki prysznicowe śmierdziały pleśnią. Nie wiem, czy takie kempingi nie są jakoś sprawdzane przez odpowiednie służby? Powinny być… Wpadałam więc pod prysznic, starałam się niczego nie dotykać i błagałam dzieci, żeby nie szły tam bez klapków. Bleh. Dobrze, że ja oszczędna jestem – 500 zł za 7 dób dla 3 osób bardziej zachęca, niż zniechęca do spędzania wakacji na kempingach.

Za to były dwa baseny dla maluchów, co okazało się niezbędne, ponieważ kąpielisko tak głębokie napawało grozą. I w ten sposób K. siedziała przy basenach, czytała książkę, dzieci chlupały się w basenie, a ja pływałam w zalewie kilka metrów od nich. Na miejscu jest też restauracja, sklepik, bar, można kupić lody czy kosmetyki.

Bieszczadzkie kwiaty

Kompletnie nas urzekły. Tak, że nawet stanęliśmy, by zrobić im zdjęcie. Niesamowicie brzęczały w nich pszczoły.

Kawa z kawiarki

Podpowiedzieliście mi przy okazji tego wpisu, żeby na kemping zabrać kawiarkę zamiast kawy rozpuszczalnej. Racja. Dawno nie piłam tak przepysznej kawy. I to codziennie i prawie za darmo…

Dlaczego nie rzucę wszystkiego
i nie wyjadę w Bieszczady?

Bo myślę, że są miejsca na świecie, które są jeszcze ładniejsze, jeszcze ciekawsze i … bardziej płaskie. I tak naprawdę nie jest ważne miejsce, ważne jest towarzystwo i robienie tego, co faktycznie się lubi.

8 odpowiedzi na “Dlaczego nie rzucę wszystkiego i nie wyjadę w Bieszczady?”

  1. Ana pisze:

    Amen. Byłam i nie pałam chęcią na powrót. Plaża na której jest błoto i kupy a woda zmącona. Od chodzenia i mgieł mam ból głowy. I jeszcze na dodatek w czasie pobytu poczytałam książkę o zalanych cmentarzach, wyplywajacych belkach z nierozebranych domostw

  2. Aba pisze:

    Mam identyczną kawiarke i kurde nie umiem zrobic? wytłumaczysz jak krowie na rowie pls

    • szukam farby pisze:

      nie do mnie ale ja od wielu lat kocham kawe z kawiarki-odkrecasz kawiarke i skupiasz sie na dolnej połowie:-D- wyjmujesz z tego dołu sitko-jak wyjmiesz nalewasz wode.potem wkładasz sitko nazad i nasypujesz do niego kawę-nie łyzeczke nie dwie ale całe sitko mozesz uklepac łyzka na płasko. dokrecasz góre i stawiasz na gazie. za jakis czas zacznie bulgotac i obłednie pachniec- to znak ze kawa sie robi:-D niech pobulgota chwile mozesz zajrzec ostroznie czy juz sie napełnił cały zbiorniczek i voila!

  3. szukam farby pisze:

    ale za to jaki smak:-D

  4. Thm pisze:

    Byliście chyba w możliwie najgorszych miejscach w okolicy zapory Solina, gdzie mnóstwo ludzi i tandety a już w szczególności odradzam zatłoczony kemping „cypel” gdzie ludzie od rana hałasuja grami i szczekajace psy od piątej rano a cena za malutki namiot i auto na tym kempingu co najmniej jak za pokój z aneksem. Na szczęście są dużo bardziej spokojnie, zaciszne i z pięknymi widokami kempingi a ponad to darmowe 🙂 a i czy zdajesz sobie sprawę z tego że za naleśnika z polewa i bitą śmietana dałaś ponad 40 zł? W sumie to nie moja sprawa ale naiwniakow tam nie brakuje 🙂

Skomentuj Thm Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *