A – Aranjuez. Miejscowość, w której można zobaczyć pałac i królewskie ogrody. Szału nie było – hiszpańskie widoczki i stare mury, ale zjadłam tam pyszną bagietkę z marynowaną pieczenią ze świni. Opłacało się jechać godzinę w każdą stronę.
B – buty. Z czterech par, które wzięłam ze sobą najlepiej sprawdziły się najtańsze w Decathlonie buty do biegania… Mam najtańsze, bo nie biegam. W sumie to normalnie nawet w nich nie chodzę, miały być na piłki. Świetnie się w nich chodziło nawet 8h, a że były przewiewne to nie woniałam.
C – churros maczane w czekoladzie/kawie. Ptysiowe ciasto smażone na głębokim tłuszczu. Smaczne były w madryckiej knajpie El Brillante, w innych były za tłuste i za twarde. Zdziwiło mnie, że są słonawe. Czyli przepis, z którego dotychczas korzystałam robiąc churros w domu jest do dupy.
D – droga w Colmenar Viejo. Od stacji kolejowej do mojej miejscówki miałam 1200 metrów. Miasteczko jest górskie, więc do stacji szłam w dół, ze stacji… jechałam autobusem za 1,3 euro. Wierzcie mi, że w normalnych warunkach nie zabuliłabym ponad 5 zł za przejechanie 1200 metrów, ale tutaj górki to nie przelewki. Poza tym raz zabłądziłam, bo sama wypuściłam się pierwszego dnia na stację. Dwoje Hiszpanów kazało mi wsiąść w autobus i on jechał, jechał i jechał, a ja się przekonałam, że góry są piękne oraz zdziwiona zauważyłam, że mimo dzielących mnie od Madrytu kilometrów, dokładnie widzę panoramę miasta. W Polsce byłoby trudno, bo lasy zasłaniają….
E – Escorial. Wysiadłam sobie na stacji El Escorial i myślałam, że to koniec mojej podróży. Okazało się jednak, że pałac jest w … San Lorenzo de El Escorial. I szłam pod górę z 1500 metrów… a autobusu nie było…
F – finanse. Przerżnęłam. Bilety, żarcie, napoje, wstęp do atrakcji. Wydałam 50% więcej kasy niż założyłam planując budżet na wakacje. Na szczęście na wakacje jeżdżę rzadko, więc się może do przyszłego roku odkuję.
G – góry. Nie lubię gór. Stop! Nie lubiłam gór. Te hiszpańskie naprawdę mi podeszły. Zwłaszcza jeśli podjeżdżał pod nie autobus.
H – Hiszpanie. Niscy i nienatrętni. Jeden to mi się bardzo spodobał, ale miał chłopaka. Najfajniejsi byli w El Brillante. Lat mieli więcej niż obrazy w Prado, darli się do siebie wniebogłosy i tłukli naczyniami. Obsługiwali jednak z werwą i byli niesamowicie przyjemni.
I – informacja turystyczna. Wszędzie była, tylko nie w El Escorial. A ja tam pojechałam na krzywy ryj, zupełnie nieprzygotowana, bo „na pewno będzie informacja”. Była… w San Lorenzo de El Escorial. Co ciekawe, o Dolinie Poległych słowem by nie wspomnieli, gdybym sama nie spytała. O Valle de los Caídos powiedziała mi moja hiszpańska rezydentka, bo Hiszpanie się nie chwalą. W sumie, biorąc pod uwagę okoliczności w jakich powstawało to miejsce, to się nie dziwię, ale wydałam 11,2 euro, żeby je zobaczyć i 40 innych osób także.
I jeszcze tam wrócę, choćby dla takich widoków.
J – jedzenie. Nie urzekło mnie niestety. Podejrzewam, że grecka kuchnia bardziej by mi pasowała niż hiszpańska. No może Sangria była niezła, ale po paelli spodziewałam się czegoś więcej niż suchego ryżu z kilkoma małżami i krewetkami. Sucha bagietka do wszystkiego to też nie jest szał. Wolałabym frytki z majonezem.
K – jak kawa z lodem. Obrzydlistwo za 3 euro. Mocna i słodka. Na plus zapisuję jej, że stawia na nogi i gasi pragnienie, gdy temperatura podchodzi po 40 stopni.
L – leki. Wzięłam wszystkie możliwe oprócz tych na przeziębienie i na alergię. Nie przypuszczałam, że się przeziębię w Hiszpanii i … że jestem alergiczką. Tymczasem klimatyzacja w muzeum Prado oraz hiszpańska roślinność całkowicie rozłożyły mnie na łopatki. Ostatecznie z całego zapasu leków zużyłam tylko jeden plaster i trochę Apapu, a na leki na gardło i katar wydałam 10 euro.
M – mapy. Nie umiem chodzić z mapą w ręku… lepiej mi szło z…
N – jak nawigacja w komórce. Miałam taką, która działa offline. Nie raz wyprowadziła mnie z malin, chociaż na początku musiałam przywyknąć do chodzenia z telefonem. Z drugiej strony samo chodzenie po Madrycie według ułożonych tras można sobie darować. Dokąd się nie dojdzie, zawsze znajdzie się coś ciekawego do obejrzenia. W Toledo także.
O – jak Ola! Wszyscy znali moje imię. Miło.
P – jak Prado. Muzeum. Zastanawiałam się długo czy iść, czy sobie darować. Wy idźcie. Warto.
R – „Rany, tutaj nie ma lodów kręconych”. Dziwne to dla mnie było. Nie jadłam więc ich wcale, bo nie będę w Hiszpanii objadać się Nestle albo Algidą.
S – Sangria. Moja nowa miłość. Z lodem, ćwiartkami pomarańczy i cytryn świetnie gasi pragnienie. I lepiej się przełyka te hiszpańskie suche bagietki w jej towarzystwie.
T – Toledo. Walić Madryt – jedźcie do Toledo! Jest piękne, nastrojowe. Kiedyś tam zamieszkam. Zobaczycie!
U – na U miało być uczulenie, ale nie będę się powtarzać.
W – wieprzowina. Dużo jadłam wieprzowiny, co się niektórym nie spodobało. A ja lubię.
Z – złodziejki. Wzięły mnie na kwiatka i na „Festiwal Flamenco”. Tak zakręciły, że praktycznie sama oddałam im portfel. Takie sprytne, a ja naiwna.
Hiszpanie. (…) Jeden to mi się nawet spodobał, ale mial chlopaka. 😀
Coś czuję, że flamenco to nie Twoja baja 😉 😉 a cyganki przerobiłabyś na falbanki 😉
Dzięki, przez moment poczułam się jak bym sama była na urlopie.
Fajna relacja. Fotografem wybitnym – nie obraź się – nie jesteś, ale przedostatnie zdjęcie to perełka.
Nigdy się ze swoim brakiem talentu nie kryłam 😉
Za to chyba najbardziej ten blog lubię, czyli za dystans do siebie 🙂
,,Czyli przepis, z którego dotychczas korzystałam robiąc churros w domu jest do dupy.” Od tego momentu wiedziałam, że przeczytam do końca 😀 fajne