- Nie smakuje ci hiszpańskie jedzenie? – spytała Marcjanna, u której w 2014 roku spędzałam tydzień pod Madrytem. – To musisz pojechać do Włoch lub do Grecji.
A że Marcjanna to mądra babka, pojechałam. Najpierw do Grecji. I faktycznie bardzo mi tam wszystko smakowało. Potem pojechałam do Grecji, następnie do Grecji i jeszcze z 5 razy do Grecji. Aż w końcu pomyślałam: czas na Włochy!
Tylko dokąd lecieć? Z Gdańska tanie linie latają do Mediolanu (czyli Bergamo), Wenecji, Pizy i od jakiegoś czasu do Werony. A ja uparłam się, żeby tłuc się do Warszawy i z Okęcia skoczyć do Apulii, czyli na południe włoskiego buta. Nie kierował mną zdrowy rozsądek ani szansa na lepszą pogodę w styczniu, ale marzenie o tym, by zobaczyć…
O tym później.
Podróż zaczęłam z wysokiego Ś. Czyli od Gdyni do Warszawy towarzyszyła mi śnieżyca, która dokładnie zasypała krajową siódemkę i zmroziła wycieraczki w moim aucie tak, że nie widziałam połowy szyby. Z kawą u znajomej w Mławie cała podróż zajęła mi 7 godzin. W normalnych okolicznościach jechałabym 4,5h. Na szczęście miałam nocleg u koleżanki na warszawskim Służewcu, więc zdążyłam się trochę przespać, zanim po 4 rano ruszyłam znowu na lotnisko.
I o 6.20 zaczęła się moja pierwsza w życiu włoska podróż — tani lot (238 zł) WizzAir do Bari, stolicy Apulii. Potem już tylko pociąg za 5e i po 30 minutach byłam w centrum miasta, które… pachniało świeżym praniem.
Mój bosze, ten zapach prowadził mnie po wąskich i krętych uliczkach do południa, czyli do momentu, kiedy skoczyłam na ośmiorniczki i wsiadłam do kolejnego pociągu, tym razem za niecałe 3e. Pociąg dowiózł mnie do miasteczka Polignano a Mare. I mogę od razu ogłosić, że na razie jest to moja ukochana miejscówka w Apulii.
Spędziłam tutaj okrągłą dobę, krążąc to od lewej do prawej, od prawej do lewej, racząc się focacciami, lodami pistacjowymi i kawą z amaretto i skórką cytrynową. Jakież to były cudowne smaki, jaka rozkosz dla podniebienia! Już wiem, co czuła Julia Roberts w „Jedz, kochaj, módl się”, kiedy próbowała włoskiej pizzy czy makaronu. Moje spodnie z lajkrą w składzie i szeroką gumą w pasie trzeszczały za każdym razem, gdy brałam gryza lub sączyłam kawę.
Po Polignano również pociągiem za 2e przeniosłam się do Monopoli. Miasto z obszerniejszą starówką, malowniczym portem i piękną panoramą zostało moim domem na kolejne trzy dni. Tutaj również po prostu krążyłam, zadeptywałam kamienne chodniki, odwiedzałam otwarte kościoły i katedrę, po prostu oddychałam włoskim powietrzem.
Niestety popsuła się pogoda. W poniedziałek większość czasu przesiedziałam w mieszkaniu, ale trochę popracowałam i poszłam na obiad. We wtorek deszcz był już tylko przelotny, więc poszłam na stację kolejową i pojechałam do Brindisi. Od razu zaznaczam, że nie jest to miasto, które mnie urzekło.
Dlatego, mocno rozczarowana, podjęłam wyzwanie: jadę do Ostuni!
Wyzwanie polegało na tym, że żeby dostać się do centrum miasta, trzeba było wsiąść w autobus. A o ile włoskie koleje jeżdżą punktualnie, o tyle autobusy jak chcą. Zanim wysiadłam ze stacji kolejowej i znalazłam bar, w którym za 1e można było kupić bilet, autobus odjechał. Na szczęście biegłam tak szybko, machałam tak mocno i krzyczałam tak głośno, że kierowca się zatrzymał i mogłam zabrać się z nim do góry. Bo Ostuni leży na potężnym wzniesieniu… i wygląda bajecznie.
Miasto tak naprawdę zwiedza się może godzinkę. Byłyby i dwie, gdyby cokolwiek było otwarte. Trzeba bowiem pamiętać, że we Włoszech o 13.00 życie zamiera. I zamyka się wtedy wszystko: nie tylko knajpki i sklepiki, ale nawet miejskie toalety. Warto mieć to na uwadze. Na szczęście jedna kawiarnia była czynna. Sprzedawała tiramisu i inne włoskie desery, można było także napić się kawy.
Ze starego miasta poszłam na przystanek i przekonałam się, że opowieści o niepunktualnych autobusach są w 100% prawdziwe. Samo odczytanie tabliczki z rozkładem jazdy jest trudne, ale wywnioskowałam, że autobus ma być o 14.05. i 0 14.20. O 14.25 nadal stałam na przystanku. Gdy zaczepiłam jakąś Włoszkę, powiedziała mi, że na pewno coś przyjedzie. Na pewno. KIEDYŚ. A mnie się już spieszyło, bo po 15.00 miał odjeżdżać pociąg. Na szczęście, zamiast zrezygnować i iść 3 km na piechotę do stacji, poczekałam jeszcze 5 minut. Autobus (pusty…) przyjechał.
Kolejny dzień to właśnie realizacja marzeń: podróż do Alberobello.
Odkładałam ją, licząc na to, że pogoda się poprawi. Środa miała być słoneczna, a ostatecznie było duże zachmurzenie i szalał potwornie zimny wiatr. Uznałam jednak, że nie mogę odpuścić. Trudno — zmarznę, ale pojadę. Najpierw jednak musiałam znaleźć agencję turystyczną, w której sprzedawano bilety na autobus. Trudne to nie było, ale pani nie mówiła po angielsku. Na szczęście, gdy tylko weszłam, krzyknęła: Alberobello i wyjęła bilet oraz pokazała mi przystanek. Autobus odjechał punkt 11.00. Byłam JEDYNYM pasażerem.
Po godzinie trafiłam do miasteczka, w którym jest ponoć nawet 1500 małych, uroczych domków. Całe miasto wpisane jest na listę światowego dziedzictwa UNESCO. A ponieważ wiało jak sku…syn turystów nie było dużo, więc komfortowo przechadzałam się po pustych uliczkach. Nie ma tego złego…
Mogłam jeszcze wyprawić się pociągiem do pobliskiego Locorotondo, ponoć kolejnego uroczego, białego miasteczka, jednak było mi tak zimno, że po 14.00 wsiadłam w kolejny autobus (zastępczy, trzeba było kupić bilet jak na pociąg, 4,5e) i dojechałam do Bari. A tam miałam kolejny nocleg, już ostatni.
Wieczór i następny poranek spędziłam więc ponownie na obchodzeniu uliczek Bari i wąchaniu włoskiego prania. Tak naprawdę jest to miasteczko, które można obejść w godzinę, jednak w przeciwieństwie do Monopoli także wieczorem tętniło życiem. Wiele knajpek było otwartych, w tym jedna z najstarszych pizzerii (pizza 5e) i knajpka z kanapkami z ośmiornicą.
O 13.00 już z dworca Bari Centrale spokojnie dojechałam do lotniska… które było kompletnie puste. Pierwszy raz zdarzyło mi się, że nie czekałam w kolejce do kontroli bezpieczeństwa. W ogóle nie czekałam! Szok i niedowierzanie. Ale nie dajcie się zwieść. Podobno w sezonie trzeba mieć mocne łokcie, żeby się tutaj przecisnąć. Samolot był także pusty, szybko więc odprawiono pasażerów i wylądował 40 minut przed czasem. A potem to już wiecie: autem 4,5 godziny z Okęcia do domu i następnego dnia myśl: czy są tanie bilety do Bari i kiedy jechać znowu?
Jeśli macie do mnie jakieś pytania związane z podróżą do Bari, piszcie komentarze.
Zachęcam też do obejrzenia mojego filmiku na YT.
Największe zaskoczenia?
- Włosi znają i używają języka angielskiego. W 99% przypadków można się bez problemu dogadać.
- Włoska kawa wcale nie jest taka smaczna, jak to sobie wyobrażałam. W Hiszpanii była wyborna…
- Ceny jedzenia mnie pozytywnie zaskoczyły. 5e za pizzę? Tak! I jeszcze można nażreć się po korek.
Jeśli macie podróżujących znajomych, udostępniajcie wpis na Facebooku albo podeślijcie im linka.
Jeśli podobała Wam się moja relacja z city break w Apulii, możecie postawić mi kawę. Bardzo możliwe, że wypiję ją znowu we Włoszech.