Siedziałam sobie na tarasie, popijałam latte z mlekiem od krowy z laktozą (krowa z laktozą?) i słuchałam świergotu ptaków.
Niestety. Przyszła Córka Druga, żeby w kuchni zrobić sobie kakao. Niby akceptuję. Nie akceptowałabym, gdyby kakao robiła w łazience.
– A mamo… – dżizas… najgorsze, co może być o poranku to „a mamo…”.
– Nooooo – starałam się jej nie zachęcać do mówienia, ale to nigdy nie działa.
– Wczoraj musiałam wziąść (cały czas jej powtarzam, że mówi się WZIĄĆ BO NIE BRAŚĆ) stołek, żeby wyjąć słoik z kakao z szafki, trochę się zachwiałam i cały ten słoik spadł mi na głowę, ale nie martw się, kakao się nie wysypało…
Acha. Na szczęście.
Zrobiła sobie to kakao, spytała, czy może wziąć krzesełko i usiąść ze mną. I weź odmów dziecku, które dostało słoikiem w głowę.
Usiadła.
Chwilę milczy (może to objaw silnego wstrząsu mózgu po tym słoiku???). Cisza jednak nie potrwała długo.
– Jak to by powiedział dziadek: Ptaki drą ryja – podsumowała Córka Druga.
Kurtyna.