Lód w lodówce. W szafce zupki chińskie sztuk jeden. Kawałek suchego chleba upieczonego późnym wieczorem. Zarządzam wyprawę na zakupy. Prawdziwą wyprawę. Nie jakieś tak „skoczę po papierosy i zaraz wrócę”. Sklep na osiedlu zapyziały. Wędlina stęchła, papier toaletowy dycha za rolkę. Na jabłkach muszki. 3 km dalej Biedronka, Bomi, targowisko. Śnieg prószy, na termometrze minus 10.
Ubieram córki. Pierwsza gada. Ciągle gada..
– Zakładaj spodnie!
– No przecież zakładam…
– Ale nie te! Zimowe ubierz. Potem buty!!! Nie kładź kurtki na podłodze.
Córka druga wije się na przewijaku broniąc buzię przed moim palcem zamoczonym w kremie Bambino. Kot znowu rzyga na podłogę. Nie mam na sobie jeszcze swetra, a już pot pojawia się na czole.
– Na tę nogę?
– Nie.
– To może na tę?
Tak do cholery, więcej nóg przecież nie masz – mam ochotę powiedzieć.
Córka Druga ubrana. Buty na nogach. Dwa rozmiary za duże, więc łatwo się zakłada. Siedzi na podłodze w wełnianej czapce, w kombinezonie. Córka Pierwsza szuka czapki. Jest tam gdzie zawsze, w górnej szufladzie, ale ona nie może jej znaleźć.
Wreszcie ubrana wychodzi na klatkę. Włączam światło, wpada w szał. Bo ona chciała zapalić światło. Mam ochotę zostawić ją w domu, ale mi nie wolno.
Znajdujemy auto. Taka sama stara Honda, jak sąsiada, tylko bez naklejki „dziecko w samochodzie”, ale i tak je mylę i w połowie odśnieżania dochodzę do tego, że to nie mój samochód. Wsiadają do właściwego. Dokładnie Córka Pierwsza wsiada, Córkę Drugą prawie kolanem ugniatam w Maxi Cosi. Jest do 13 kilogramów dziecka, jeszcze wystarcza, ale ta podwójna cholerna klamra nie chce się wpiąć. Potem fotelik starszej. Ostatecznie sadowię dupsko na fotelu i ruszam. Japoński samochód wciąż odpala na tym mrozie.
Pod Biedronką główkuję czy brać wózek, czy kosz. Bierzemy kosz z siedziskiem dla dzieci. Córka Pierwsza ryczy, że ona chce jechać wózkiem, Córka Druga odzyskuje przytomność po krótkiej drzemce w samochodzie. Bankomat, kilka rzeczy, 56 zł zostawione w kasie. Teraz wszystko zapakować do samochodu, iść na rynek. Wrzucam Córkę Drugą na plecy, krążę między straganami. Jeszcze cienie do oczu w drogerii, body pod sukienkę na chrzest w odzieżowym. Śnieg pada, Córka Pierwsza ciągle chowa się za moimi plecami, tak że mam poczucie, że ją zgubiłam. Na wołanie nie odpowiada nigdy, tylko stoi jak kołek i dziwi się, że się zdenerwowałam. Jakbym mogła, też bym ją sobie wsadziła na plecy, ale kurwa, nie jestem wielbłądem.
Chcę je wpuścić do auta. Ale jakiś kretyn zaparkował tak, że nie jestem w stanie dostatecznie otworzyć drzwi. Córka Pierwsza z całej siły przeciska się do fotelika, wreszcie wali naszymi drzwiami w karoserię tego drugiego auta. Już mi to wisi. Nasza Honda stara, jego Ford nowy. Mam go w dupie, zarysowania chyba nie ma. Ważne że wsiadła.
Po drodze do domu Córka Druga zasypia, mimo że śpiewamy, szczypiemy ją w policzki. Szlag jasny. Pierwsza drze się, że chce piosenki z CD i nie przyjmuje, że odbiornik zamarzł.
Wypuszczam z auta Córkę Pierwszą. Córka Druga śpi. Wrzucam ją sobie w chuście na plecy. Nie obudziła się, za to opada mi do tyłu, wygina się bezwładnie. Ja zgięta do przodu wieszam sobie na skos przez ramię torebkę, wielką siatę z napojami, kawą, chlebem, w ręce biorę warzywa, kaszki, kosmetyki. Czuję się jak tragarz. I to dziecko śpiące na plecach. I wizja cholernego trzeciego jebanego piętra, na które trzeba to wszystko wnieść.
W klatce (Ty jeszcze to czytasz????) zapalam światło. Córka Pierwsza drze paszczę, że ona chciała zapalić. Córka Druga dynda na plecach, bo ją źle zawiązałam. Pytam się Córki Pierwszej czy Druga ma w buzi smoczka. Nie ma. Kurwa, zgubiła. Będę się musiała wrócić. Wpadam do mieszkania. Boli mnie ramię i palce u rąk. Wnosimy błoto prosto na świeżo umytą podłogę. Ściągam Drugą z pleców na łóżko. Ma smoczka. Córka Pierwsza gada. Że chce bajkę, kiełbaskę, syczę że ma się zamknąć, bo Druga śpi. Rozbieram ją, uchylam okno, by się nie spociła. Pierwsza grzebie w siatkach w poszukiwaniu soczku. Koty węszą za kiełbasą. W błocie na podłodze leży fioletowa kurtka Córki Pierwszej.
Czasami mam kurwa dość…
zawsze, gdy czytam ten tekst odnotowuję w sobie jednoczesny rechot i autentyczną zgrozę… MS – jesteś wielka… :o))) i nieważne, że to było półtora roku temu :o)))
Haha, teraz mieszkam na parterze, w domku, a zakupy robię po odwiezieniu CP do przedszkola, gdy CD siedzi z babcią. Ale gdy ostatnio szłam z dziewczynkami do tamtego mieszkania, to sobie od razu te zakupy przypomniałam…
no mówię Ci kobieto, brechtałam równo :o))) bo ja przeżyłam takich momentów też sporo (!), a teraz ten mój „mały” pięciolatek nie wymaga już tyla zachodu, a ja się łapię na myśleniu : „na pewno jeszcze coś mam do zrobienia… to niemożliwe, żebym miała czas na: kawę, książkę, spokojne gotowanie, roweru ujeżdżanie i prawie w sadzie spanie”, że tak zrymuję :o))) i też twierdzę: no more!!!!! :o))))))))))))))))
Ot, takie miłe wspomnienia MS i jej córek.
Ufff, zmęczyłam się od samego czytania. Na szczęście to też już za mną.
Stwierdzam, że my matki jesteśmy WIELKIE – wieloczynnościowy robot domowy przy nas wysiada. Potrafimy wszystko, wszędzie, z dowolnym obciążeniem zakupowo-dziecięcym.
PEACE!
… i jeszcze się uśmiechamy he he :o)))
Jesuuuuu! 😀 Znam ten stan, choć w „nieco” mniejszym nasyceniu.
No teraz teksty MS są mniej nasycone 🙂
A nie przenosisz/ starych komci,? bez nich tak trochę ten blog niepełny
Marjannka przenosiła, ale jej się chyba w pewnym momencie znudziło 🙁
O matuś! Jak ja pamiętam jeszcze te czasy jak mieszkałam na 4 piętrze i coś na ten wzór i podobieństwo mi się często zdarzało :))) Jak cudownie, że teraz również mieszkam juz w domu i zakupy wnoszę z podjazdu na ten sam poziom 😀
Tekst cudny i oddający w pełni szczęście macierzyńskie 🙂