Złość Nerona

Córki na spacer wzięłam, żeby mózg mi nie wyparował, żebym szału nie dostała, żebym dzieci do okna życia nie oddała.

I Córka Druga obuta w kalosze poszła na piechotę. Przy Córce Pierwszej takie spacery były normalne. Szłam z tym ledwo dreptającym maluchem 1,5 godziny przez osiedle (2 bloki…) dumna jak paw. Z Drugą już mi się nie chce. Pakuję w wózek. Ale coś mnie dzisiaj podkusiło…

Wszystko szło gładko dopóki CP-ej pytającej o to, czy może się wysikać w krzakach, nie odpowiedziałam że nie, że się wysika w domu. CD na hasło „w domu” stanęła i iść już nie chciała. Niesiona darła się, jakbym ją ze skóry obdzierała. I czym bliżej domu tym głośniej. Aż szanowny Ojciec Biologiczny cztery litery z kanapy podniósł i wyszedł na klatkę zobaczyć kogo biją.

W domu było jeszcze gorzej, więc postanowiłam dzieciaka ułagodzić żarciem (mnie też zawsze żarciem można przekupić). Głośno powiedziałam, że zrobię grzanki. CD się uspokoiła, ale jak zobaczyła, że tosty schowałam w opiekaczu, znowu zaczęła drzeć tak japę, że smarki bańkami z nosa wypuszczała.

Przyszło mi więc do głowy, że dziecko zagłodzone, bo w porze jej obiadu ja spałam, a Ojciec Biologiczny zamiast zrobić jej kotleta, surówkę etc. to podstawił jej pod nos garnek z zimnymi kartoflami. Podetknęłam jej więc kawałek kiełbaski – nie, ryk. Sera? Chleba? Nie, wrzask. No to trudno, czekamy na grzanki. Grzanki wyszły z tostera, ale gorące, a CD drze się nadal. Smarki jej lecą za pieluchę, ja już zaczynam podcinać sobie żyły. W końcu dostała do łapy grzanę, zżarła. Spokój jest.

W ogóle dzień dzisiaj do dupy….

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *