Córka Druga w niedzielę wieczorem zażądała mandarynek. „Chcę mandarynki, już, teraz, natychmiast, w dupie mam, że nie chce ci się jechać do Biedronki!”.
Powiedziałam jej, że za moich czasów to były tylko kubańskie pomarańcze, że jakby pożyła w komunie, to by zobaczyła, jak to jest, a nie się domagała egzotycznych owoców, zwłaszcza że do świąt jeszcze 3 tygodnie. Była niezadowolona. Poszła do babci.
U babci kolacja. A u babci to nie jest tak jak u nas, że kto co sobie upoluje to zjada, tylko u babci jest na stole chlebek, wędlinka, serek, twarożek, śledziki, rybka w galarecie, mięsko w galarecie, pomidorek, ogórek, kiełki, sałateczka brokułowo-jajeczna, babcia pyta „a może herbatki? Soczku?”. Wersal jednym słowem.
Usiadła Córka Druga, spojrzała na stół i się popłakała.
– Co się stało? – spytała babcia.
– Nie mam co jeść! W tym domu nie ma nic smacznego! Nic, na co bym miała ochotę!
– A co byś chciała????
– MANDARYNKI!
Wczoraj zjadła 2kg mandarynek.
Jest za mała na PMS…