Sie pytacie w licznych trzech komentarzach, jak córki zniosły podróż. Otóż zupełnie nie rozumiem, dlaczego nikt nie pyta, jak ja zniosłam podróż. Bo one oczywiście miały się świetnie. Na lotnisku biegały, w kolejce stać nie chciały (a kolejka była duża, bo się okazało, że połowa podróżnych wykupiła priorytet wejścia na pokład), w samolocie dzielnie zajęły miejsca. Córka Pierwsza przy oknie. Siedziały spokojnie może z 3 minuty, aż CP krzyknęła:
– No kiedy ten samolot poleci?
I w tym momencie zaczął kołować, a mnie się przypomniało, że te cholerne lizaki, które miały mieć córki w paszczy podczas startu, są w plecaku. A plecak nad nami w miejscu przeznaczonym na bagaż podręczny. Cóż, skończyło się bólem uszu, ale nie bardzo wiem, czy od samej zmiany ciśnienia, czy raczej od wrzasków Córki Pierwszej, która była zafascynowana tym, że ludzie wyglądają jak mrówki, a chmury są jak mięciutka wata. Gdy poza chmurami i niebieskim niebem już nic nie było widać za oknem, córki żarły koszmarne babeczki z Lidla (rozsypywały się) i rżnęły w Uno z księżniczkami.
Po samej Holandii jeździliśmy…. wait for it… Hondą. Naszą starą, 18-letnią Hondą, która chociaż ma rdzę zamalowaną błękitną farbą do modeli, wciąż wygląda niebywale dostojnie. Ojciec Biologiczny kupił córkom foteliki samochodowe. Oczywiście używane, bo na 5 dni jeżdżenia nówek nie brał. Za fotelik Maxi Cosi Rodi i Rommer w bardzo dobrym stanie zapłacił…. wait fot it…. 17 euro. Witaj Holandio! W drodze powrotnej Córka Druga na swój oddała pawia… raczej go OB z zyskiem nie odsprzeda.
Powrót do domu, także samolotem, dał mi do myślenia: czas nauczyć się języków obcych, bo jak się mnie przy kontroli bagażu spytali czy mam „liquid” to zaczęłam w plecaku szukać baterii. Dżizas. Za to tylko mała grupka osób miała priorytet wejścia na pokład, a ja tym razem pamiętałam o lizakach. Niestety córki sam proces latania już miały głęboko w poważaniu i nudziły się jak mopsy. W związku z czym MS wyciągnęła najlepszą zabawkę z możliwych.
Bandaż.
Po powrocie z Holandii musiałam kupić buty, bo poprzednie umarły na amsterdamskiej ulicy. „Obuwie do turystyki nizinnej” – taki mają opis w necie. Nie myślałam, że popylanie po wsi to turystyka nizinna…
„Mój” Rotterdam 🙂
Cudne są te Twoje córy 🙂
zajebisty pomysł z kneblowaniem, zapożyczam!!!
Jeszcze kilka wpisów i wyjadę do tej Holandii. Albo raczej dzieci wyślę, żeby mnie potem sprowadziły 😉
Brawa dla Was, zabawa w plasterki pierwsza klasa :))
Nasze podróże na północ Niemiec zawsze odbywają się autem.- 8 godzin.
Wyjeżdżaliśmy tak,by zastał nas wieczór i noc, przesypiały większą część trasy 🙂
Rotterdam jest świetny. Z jednej strony są stare budynki, klimatyczne uliczki i skwerki a z drugiej nowoczesny design :). Miło wspominam czasy, gdy tam mieszkałam. No i mam stamtąd pamiątkę na całe życie…moją córkę :D.
Wypróbuję na mężu…;)
Na ból uszu polecam zatyczki. Takie zwykłe z apteki. Raz że człowiek nie cierpi przy starcie, dwa że decybele od dzieciaków dochodzą z mniejszym natężeniem 😉
Bandaż jako rozrywka pokładowa – do opatentowania! 😀
cudne! 😀
daj Matko zdjecie tego obuwia do turystyki nizinnej bom strasznie ciekawa ,czy moze tez takie posiadam a nie wiem 🙂
http://www.decathlon.pl/buty-turystyczne-niskie-damskie-arpenaz-100-fresh-fioletowe-id_8300491.html
Wpisami z Holandią zrobiłaś mi smaka na kapsalona (takie mega niezdrowe danie złożone z frytek, kebaba i sera….które się razem zapieka a na końcu dodaje sałatę i jakieś warzywa i sosy: czosnkowy i ostry sambal).
Bardzo lubię tego typu rodzinne wycieczki. Sam również staram się wraz ze swoją żoną brać wszędzie, gdzie tylko można nasze dzieci. W końcu, jak to mówią „podróże kształcą”, a ja się z tym zgadzam! Co do Holandii – jeszcze nas tam nie było, ale mamy taki wypad już w planach. Podobno to bardzo malowniczy kraj. 🙂 Fajnie, że wasza wycieczka była udana!