… kiedy wszyscy rodzice zasiedli przy jednym stole, a dzieci poszły do drugiego pokoju i bawiły się cały wieczór. A zawołane na posiłek, przyszły, zjadły (no dobra – moje córki zjadły, inne dzieci skubnęły) i znowu poszły się bawić. A na stole dorosłych żeberka, kurczaczek, wermucik i inne dobra. I sobie mogliśmy porozmawiać, bez wstawania do kibla, bo któreś krzyczy że zrobiło kupę albo zasikało podłogę. Nie było też ran ciętych, jak pamiętnego sylwestra 2010, kiedy to CP razem z najlepszą przyjaciółką wyrżnęła głową w szklany stół. Nic też się dzieciom nie rozlało, nie stłukło, nawet się specjalnie nie kłóciły.
I nadszedł też ten dzień, kiedy wstałam z łóżka o 8 rano, chociaż moje dzieci wstały o 7. Córka Pierwsza zrobiła sobie sama kanapkę, załadowała ją do plecaka, powiedziała, że jeszcze woda by się jej jeszcze przydała, a Córka Druga nie powiedziała, że spódniczka jest brzydka.
Niestety nadszedł też ten dzień, kiedy spojrzałam w lustro i z czubka głowy wyrwałam sobie gruby, biały włos. Nawet nie szary, nie cieniutki z takim jasnym pasemkiem. Nie. Biały, sterczący ze łba, jak wielki baner z napisem „jesteś stara!”.
Powodzenia w wyborze farby. Moje siwulce się nie farbują NICZYM!