Matka Sanepid ma w mieście komis dziecięcy. Bardzo lubi tam zaglądać, bo cuda tam można znaleźć i płacze strasznie, że nie było go 4-5 lat temu, kiedy to przygotowywała wyprawkę dla Córki Pierwszej. Teraz jednak oddaje tam swoje podziecięce klamoty, ciuszki, pierdołki i co jakiś czas się pyta czy coś się sprzedało. Ogólnie dla komisu ze sprzedaży zostaje 20%. Niby sporo, ale jak sobie czasami Matka na allegro coś wystawiła, to też płaciła za wystawienie (często wielokrotnie), prowizję, ostatecznie puszczała wsio po złociaku, potem zapierniczała na pocztę, wysyłała, czekała na komentarz.
W komisie zdjęć nie trzeba robić, opisów, nie trzeba się cyrtolić z kupującym. Chciał – wziął. Widziały gały etc.
No i tak ostatnio Matka coś tam zaniosła, ale w rozliczeniu nic nie wzięła. Jednak zaczęła zauważać, że Córka Pierwsza cosik tak schudła i się w górę wyciągnęła, a długie spodnie z wiosny teraz są trzy czwarte.
I dzisiaj w rozliczeniu za zostawione bambetle ubrała CP. Wzięła śliczny cieniutki dresik szaro-żółty, idealny do przedszkola, bordowe spodnie dresowe z Hello Kitty, fioletową atłasową spódniczkę i białą bluzkę z krótkim rękawkiem. Się Matka ucieszyła, że siatę ciuchów w rozliczeniu bezgotówkowym zgarnęła.
Wiwat komisy! Wiwat używki! Wiwat ekobazarki i szafingi!
I wiwat ciuchaki – mój dzieciak właściwie cały tam ubierany. Ah te Nexty za zybla! Dziś nawet wyfasiła dziewczyna Levi Straussy za 7 złociszy 🙂