Poczułam się dzisiaj jak staruszka. Doczłapałam się do lekarza, osiadłam (nie usiadłam, ale osiadłam… jak statek-kolos na mieliźnie) i przyznałam, że plecy mnie wykańczają, a po lekach doustnych mam zawroty głowy. Lekarka mnie obejrzała, powiedziała, że 30 lat chodzenia w zgięciu na prawą stronę (mam prawą nogę krótszą o 1,5 cm) zrobiło swoje i że bez zastrzyków się nie obejdzie.
Poszłam więc do zabiegowego, odsłoniłam źródełko pleców i po tym jak mi pielęgniarka wbiła igłę uznałam że sobie zemdleję. Pani mdleć mi zabroniła i wciąż z tą igłą w pośladku miałam za zadanie się położyć. Niczym przedszkolak zaczęłam marudzić, że nie chcę bo usiądę i mi się ta igła wbije głębiej, i że mnie boli, i że ja już wolę rodzić, niż brać te zastrzyki.
Jutro powtórka. Już kombinuję, jak tu się wykręcić i nie iść….