Jesień idzie, a jak idzie jesień to matce odbija. Na przykład wlazła na wagę i się okazało, że jeżdżenie na rowerze po 13 km prawie codziennie skutkowało mieniem w dupie wszelkich dietetycznych zaleceń i przybraniem dodatkowego kilograma. I nie, to nie są mięśnie, to jest oponka. Nomen omen, skoro już nawiązuję do jazdy na rowerze. Tylko że na brzuchu oponka, nie na feldze 28 cali. Tym samym ogłaszam, że zaczynam chodzić na basen. Od października. Bo na razie wciąż jeżdżę na rowerze. Muszę więc sobie kupić jegginsy z wysokim stanem, co by tę oponkę nieco umościć w warstwie lajkry i bawełny.
Poza tym, mam jakieś dziwne smaki. Rzec by można, że ciążowe, gdyby nie fakt, że moich środków antykoncepcyjnych „dobra zmiana” jeszcze z aptek nie wycofała. Ale już niedługo może być szklanka wody zamiast, a nastolatki będą się kąpać w occie.
W każdym razie cały weekend jadłam jaja. W galarecie jaja, z sosem tatarskim. Jedna firma z Szemudu produkuje. To taka wioska niedaleko Koleczkowa (info dla mieszkańców Gdyni-Chyloni). Jej, jak mi te jaja zawsze smakowały, jak byłam na studiach i dziadek przywoził. Jajo, żelatyna ze świni, listek pietruszki i dużo rozwodnionego majonezu z octem i sorbinianem potasu. Niebo w gębie.
A wczoraj pojechałam do Tesco z pianą na ustach, stanęłam przed działem „zapuszkowane rybki z ołowiem” i wzięłam wątróbki rybie. Do tego ciabatta z chorizo, na to masło i te wątróbki z cebulką. Jesuuuuu. Rozkosz.
Odbiłam sobie wczorajszą paskudną, acz egzotyczną kolację.
Otóż, poszłam na rower. Była 18, było chłodno, więc od zimnego powietrza zatkał mi się nos i musiałam oddychać ustami. Nałykałam się much, komarów i innego dziadostwa. Plus taki, że potem zdołałam tylko zjeść jabłko i kolacja zaliczona.
Coś się dzieje, coś wisi w powietrzu.
A u dzieci dobrze. Córka Druga z zapalenia krtani wyszła błyskawicznie. Nawet nie zdążyłam jej poinhalować porządnie. A Córka Pierwsza, która w czwartek wieczorem wypożyczyła z biblioteki Doktora Dolittle przez weekend przeczytała 17 rozdziałów (z 21 bodajże). Taka zdolna. Ale cóż, takie wychowanie. Co dziecko wchodzi do pokoju matki to słyszy:
– Wypad, książkę czytam!
One obie jedzą to co zwykle – suche bułki, parówki i popijają kakao.
Ty masz dziwne smaki a ja wiem jak się czuje pies. WSZYSTKO czuję. Każdy składnik chemii w mężowskim żelu pod prysznic. Lodówka śmierdzi jak nie wiem co (a umyta i nic dziwnego nie zalega). Mogłabym dorabiać na lotnisku i obwąchiwać bagaże. Nawet w ciąży tak nie miałam. To co, mam spodziewać się guza mózgu?
nie wiem nie wiem. Wiem tylko, że idzie jesień, bo nie mam ochoty na cydr. Czas kupić grzańca.
Imbir parzę z cynamonem i całą baterią innych środków rozgrzewających. Trzęsie mnie z zimna. Szlag. A było tak pięknie.
Pod Warszawą nadal jest
😀 o tego samego Doktora u nas wczoraj była wojna 😉 Mój Syn czyta chetnie to co sam chce..ale Dolittle nie należy do tych szczęśliwców 😉
he he – mówiłam, że Cie kocham, więc się nie będę powtarzać! ;-)))
– a ja na spływie kajakowym przybrałam 5 kg – dzienks Bogu, że te 15 lat temu, ale nadal nie rozumiem tego fenomenu!!!
Matko co sie stało z twoim instagramem bo nie mogę znaleźć a chciałam sie jakimś przepisem na bułeczki zainspirować:)
Popsuł się, a Marjannie od roku nie chce się naprawić. https://www.instagram.com/matka_sanepid/