Obudziłam się rano z silnym przeświadczeniem, że dzisiaj odpuszczę sobie wypad nad jezioro, a poświęcę się porządkom w domu. Lód już od dłuższego czasu próbuje wyjść z zamrażalnika, co mi ogólnie nie przeszkadza, ale podobno lodówkę trzeba od czasu do czasu rozmrozić, zwłaszcza że to model za 800 zł jest. I raz na 2,5 roku trzeba też umyć półki, drzwiczki etc. Od razu wzięłam się do pracy i po ok. 4h usuwania produktów przeterminowanych, lodu, szorowania wszystkiego wodą z octem mogłam znowu uruchomić swojego białego potwora.
Skoro była 14:00, a ja tyle zrobiłam, wpadłam na to, żeby jednak pojechać nad jezioro. Córki jednak miały inne plany i poszły do sąsiadów.
Chata więc pusta, pisać mi się nie chce, postanowiłam zrobić porządek w ich pokoju. Skoro dałam sobie radę z lodówką, to i ogarnę to. Zaczęłam dobrze: od wymiany pościeli, pozbierania papierków….
Niestety.
Poczekam aż Ojciec Biologiczny nas odwiedzi. On ma więcej cierpliwości, bo nie mierzy się z tym dzień w dzień. Jak nie jesienią, to będzie na Boże Narodzenie.
Dlaczego?
Bo gdy w szufladzie znalazłam zakopany pod maskotkami plecak szkolny Z KANAPKĄ w kieszonce, prawie się popłakałam…
Nie strasz, wrzesień idzie i nie wiadomo jakie trupki wyciągną mi z plecaków/worków na kapcie/piórników/skarpetek czy czort wie czego. A ostatnio hormony przejęły kontrolę nade mną (a w filmach s-f doszukują się jakichś obcych, ha ha ha, wystarczą nasze, KOBIECE hormony) i świat przed apokalipsą ratuje tylko to, że władzę mam tylko w swoim domu a i to częściową, bo mamy model partnerski. Nie wiem, czy w obliczu takich trupków nie stanęłabym na rzęsach i jednak załatwiła te kody do głowic nuklearnych 😉
A jakby Matka Sanepid dawała córce do szkoły hamburgera z maca, a nie kanapke, to by miała pieknie zakonserwowanego burgerka, a nie zieloną paciaje 😉
Jak to mówią: no women no cry, czyli nie ma kobiet, nie ma płaczu. A kiedy ma się dwie, to… no. Wiem, że marna to pociecha, ale też mam dwie. Bliźniaczki. A one mają jeszcze dwóch starszych braci. Nie-bliźniaków. Nieraz w szufladach kanapki żyją własnym życiem, zakładają związki zawodowe i nijak tego się pozbyć raz na zawsze nie można. Ech, długo by wyliczać. Cierpliwości życzę. Nie siły przecież, coby nikomu nie stała się krzywda 😉
A to nie brzmi przypadkiem „no woman, no cry” czyli na polskie „nie rycz, babo”?
Ja znalazłam wczoraj u córki butelkę z sokiem żurawinowym, która groziła w każdej chwili eksplozją. Po otwarciu w zlewie (głupia ja), musiałam szorować ścianę w kuchni. Mąż skwitował: „trzeba było otworzyć u niej”.
Ja dodam tylko od siebie, ze stara kanapkę zlokalizowałem w pokoju mej córki w czasie ferii zimowych, a poszukiwałam źrodła specyficznego smrodku mniej wiecej od października. Nie spodziewałam sie kanapki, odkryłam ja „psipadkiem”, wcześniej smrodku dopatrywałabym sie w Bogu ducha winnych szynszylach, które stacjonowały w pokoiku córki… Szynszyle sie wyprowadziły, smród pozostał, a córka otwierała okno i mówiła pieszczotliwie o nim: mój smrodek… Kiedy wycierałam kurze na polce z książkami, natknęłam sie na kanapkę, nie widziałam wcześniej nie miałam jak, Polka zaopatrzona jest w ozdobny gzymsik….. Zamiast słowa dziekuje od córki usłyszałam wyrzut, ze zlikwidowałam jej smrodek…
mleczko rozdawane w szkole w małych, plastikowych buteleczkach, wstawione wraz z plecakiem do szafy na ferie zimowe… co ja się naszukałam źródła tego koszmarnego smrodu…!!!
Ja ostatnio szukalam zrodla smrodu w domu, podejrzewalam kota, chomika a to byly kamapki w plecaku corki, od czerwca!
I pomyśleć, że te kanapkowe fleje kiedyś zamienią się w matki, które słoneczny dzień spędzą na czyszczeniu lodówki….
Aż mi się przypomniało jak moja przyjaciółka w podstawówce prawie dostała lufę za brak pleśni, którą miała wyhodować na lekcję biologii. Napisałam „prawie”, bo w końcu przypomniała sobie o jakiś… Bardzo dojrzałym śniadaniu…