I nastał poniedziałek. Ten piękny dzień, w którym po tygodniu smarkania, kaszlu mogłam spokojnie odstawić dzieci do przedszkola, by jak normalny człowiek odgruzować mieszkanie, popracować i przespać się. Ale nie od dziś wiadomo, że jak nie urok to… No wiecie.
No to dzisiaj z nadzieją spojrzałam na zegarek i kazałam dzieciom się ubrać do przedszkola. I brama wyjazdowa była już otwarta, gdy się zorientowałam, że znowu nie zatrzasnęłam bagażnika auta i mam rozładowany akumulator. Dawno nie wypowiedziałam tylu przekleństw i tak głośno, jak dzisiaj.
Ale to co mi się wydawało złośliwością rzeczy martwych, pechem lub sraczką, tą od uroku, tak moim dzieciom wizja dotarcia do przedszkola autobusem, wydała się niezwykle atrakcyjna. W końcu, jak to powiedziała Córka Pierwsza, „nigdy jeszcze nie jechały autobusem”. Nie jest to prawda, ale już nie miałam siły dyskutować.
Ponieważ do przystanku autobusowego mamy kilometr, wyszłyśmy pół godziny przed odjazdem. Niepotrzebnie. Dzieci niesione przygodą biegły całą drogę, a ja musiałam je gonić. Zatrzymały się tylko na chwilę, gdy na chodniku zauważyły małe, czerwone owoce. Na moje oko jarzębiny.
– O, pomidorki – krzyknęła Córka Pierwsza.
– O, pomidorki – powtórzyła Córka Druga i w mgnieniu oka wpakowała sobie pomarańczowe kulki do buzi. A że moja reakcja była niezwykle gwałtowna, bo wyrwałam jej owoce z paszczy, CD się poryczała i powiedziała, że ona już nigdzie nie idzie. Obiecałam jej, że dostanie bułkę, jak tylko dojdziemy do sklepu przy przystanku autobusowym. Skusiła się. Pewnie dlatego, że w domu nie dostała śniadania, bo miała je zjeść w przedszkolu. Gdy tylko usiadłyśmy na przystanku, CP spytała:
– To ile jeszcze dni będziemy tutaj czekać?
Kur*a! W domu rozpierdolnik, podczas tygodnia naszego chorowania grosza nie zarobiłam, tyłek mi się pali już od deadlinów, a ta wróży, że my kilka dni na tym przystanku spędzimy. Na szczęście było to tylko 10 minut. I kolejne 17 minut jazdy. A potem nastąpiło jeszcze większe „łał”, bo szłyśmy przez tunel. A Ojciec Biologiczny je do kina i parku dinozaurów zabiera… a to wystarczy iść na autobus i przejść się miejskim, śmierdzącym tunelem.
Przyszłyśmy spóźnione o godzinę. CD chciała wlecieć do sali w butach, tak jej się spieszyło do zabawy z panią „Iką” i „Liną”. I tylko się teraz zastanawiam, czy jechać po nie znowu autobusem, czy jednak lepiej niech odbierze je babcia po swojej pracy. Godzinę później niż ja zazwyczaj. Chyba się nie zorientują, co?
Wzruszyłam się przy fragmencie o tunelu… Moja CP też fascynuje się i zachwyca różnymi rzeczami, na które ja bym nawet na sekundę nie zwróciła uwagi… A ulubiona zabawa, to zbieranie 'orzechów’… Czyli z reklamówką w las po szyszki na opał dla Władysia…
skoro dotarły godzine pozniej, to jesli odbierze je babcia godzine pozniej niz zwykle to sie nie zorientuja 😛
ale skoro po minucie siedzenia na przystanku CP pyta ile jeszcze dni będzie tam czekać, to wiesz… ta godzina to dla niej chyba dziesięciolecia 😉
A moje dzieci traktują jazdę komunikacją miejska jak prawdziwe święto 🙂 Znam czasów!
Weź se Matko dychnij. Nie zorientują się…Napewno będą się dobrze bawić:D
Kto wie za ile znów jakiegoś syfa przyniosą z przedszkola i znów będziesz z nimi w domu siedzieć.Ja już tak właśnie drugi tydzień posiadówy rozpoczęłam 🙁
hasło: „nigdy jeszcze nie…” rozwala mnie każdorazowo na cząsteczki elementarne. Moja Starsza miała taki czas, że niemal codziennie, wychodząc z przedszkola, na moje pytanie: co jadła na obiad, oświadczała głośno (żeby nikomu w okolicy nie umknęło): „kotlet, jeszcze nigdy takiego nie jadłam” / „rosołek jeszcze nigdy takiego nie jadłam” itd… Zastanawiałam się kiedy ktoś na mnie opiekę społeczną naśle… 😀
Dziewczynom horyzont się przesunął gdy auto odmówiło posłuszeństwa. Świat je wołał i dlatego biegły.
Takich „atrakcji” długo nie zapomną 🙂
pamiętam jak mój siostrzeniec nadużywał słowa nigdy :)).”Nigdy nie jadłem lodów,proszę kup mi”:)).Te spojrzenia ludzi hehehehe
cudne potworzyce:) Mój mały M ostatnio zachwycał się tramwajem. Nie wiarygodne!